Koleje losu cześć II (TW 01)

     Ostry ból pulsował w mojej czaszce, skutecznie uświadamiając, że wstałem. Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku, lecz odkryłem, że jestem związany na drewnianym krześle i nie mam swobody ruchu. Rozejrzałem się, jednak odkryłem tylko ciemność, przeplataną skrzypnięciami i miarową pracą silników. Gdzie ja u diabła byłem? Nagle usłyszałem jakieś męskie głosy, a następnie otwieranie drzwi u góry.
— Ale szefie...
— Zamknij się, Jegor. Jak komisarz usłyszy, co się stało... Łubianka będzie tylko wspomnieniem łagodnej śmierci.
Oślepiające światło zalało me oczy, uniemożliwiając swobodne widzenie.
— Nie dość, że nie macie teczki i medalionu, to pakujecie się na statek z dziewczyną i chłopakiem.
Gdy moje oczy choć trochę przywykły zauważyłem dwa cienie, stojące tuż przed krzesłem. Czyżby to właśnie oni, byli ów czerwonymi, przed którymi ostrzegała, uratowana panienka?
— Nie mogliśmy inaczej postąpić towarzyszu. Tamta trójka wybiegła jak oparzona z baru. Nic nam nie powiedzieli, po prostu znikli. Zanim znaleźliśmy ich, byli już martwi, a nad ich ciałami stali oni, lada moment mogła przybyć policja. Co mieliśmy zrobić? — Próbował się wytłumaczyć jeden z obcych.
— I ty śmiesz się nazywać oficerem NKWD? I to w randze kapitana? — zadrwił, sięgając do lewego boku.
— Co major robi? — jęknął.
— Wyświadczam ojczyźnie przysługę.
Ujrzałem znajomą sylwetkę pistoletu TT, a sekundę później padły dwa strzały. Dopiero później oczy na tyle się przyzwyczaiły, że widziałem, jak martwe ciało leży, ubrane w cywilne ubrania.
— I co ja ma z tobą teraz zrobić chłopcze? Jesteś na tyle mądry, by zrozumieć jedyną prawdę, ale jednocześnie widziałeś nas — szepnął brodaty morderca po angielsku i nachylił się nade mną, trzymając za plecami broń.
— Towarzyszu majorze! Mamy problem. — Donośny krzyk rozbrzmiał w całym pomieszczeniu.
— Czego chcesz Wasilenko?! Nie widzisz, że jestem zajęty?
Zupełnie nic nie rozumiałem z całej sytuacji.
— Ależ towarzyszu, kapitan mówi, że widział peryskop.
     Na dźwięk tego słowa mężczyzna schował broń do kabury i pognał na górę. Znów opatrzność zesłała mi chwilę, na podjęcie ucieczki. Zacząłem wiercić się na krześle, z nadzieją, że zniszczę drewniany mebel. Trochę wysiłku i udało się. Z głośnym trzaskiem upadłem na podłogę, o mało co, nie rozwalając przy tym głowy. Niestety dopiero użycie odrobiny siły rozerwało materiał na tyle, bym mógł się uwolnić.
     Ostrożnie wstałem, starając się nie zaczepić o żaden ostry element. Rozprostowałem zbolałe mięśnie i zająłem się następnym etapem ucieczki. Ponownie dostałem od losu śmierdzącym błotem w uśmiechniętą twarz. Jedynym wyjściem z tej metalowej pułapki były masywne drzwi, do których prowadziły schody w górę. Myśl James, myśl. Co możesz zrobić? Wtedy ujrzałem, leżący w kącie łom, idealny do włamań, ale czy poradzi sobie z taką przeszkodą? Nie mając nic do stracenia, podniosłem narzędzie i zacząłem odginać nim drzwi. Użyłem całej siły i prawie mi się udało, gdy pomieszczeniem wstrząsnął wybuch. Odrzuciło mnie, aż do naprzeciwległej ściany. Ponownie wstałem, choć plecy jasno mówiły mi, bym nie śmiał się ruszyć.
     Kuśtykając, zabrałem się za niedokończoną robotę, nie musiałem wysilać swej tężyzny, masa wody zrobiła to za mnie. Trzymając się ściany, przepłynąłem do kolejnych metalowych wrót. Tlen powoli znikał z płuc, bąbelkami ulatniając się z nozdrzy. Przez kolejne sekundy, trwające wieczność, kręciłem włazem, czułem, jak życie powoli ze mnie ucieka wraz z cennym powietrzem.
     Udało się, otworzyłem i z masą lodowatej cieczy wyrzuciło mnie na zewnątrz. W ostatniej chwili złapałem się barierki, nim trafiłem w odmęty oceanu. I wszystko stało się jasne, byłem na cholernym statku, w którym dopiero teraz zauważyłem gigantyczną dziurę, widniejącą niedaleko mnie. Zaciśnięte ręce zaczęły drętwieć, a zapas sił kurczyć. Mokre dłonie puściły, skazując ciało na mroźną kąpiel.
     Pod wodą świat był inny, cichy, mroczny, ale zupełnie spokojny. Może to czas na mnie? Powieki zaczęły ciężko opadać na oczy. Już dosyć się nacierpiałem, ciekaw jestem, jak wygląda kochany braciszek, którego nie byłem w stanie zobaczyć. Czy matka nadal nie straciła nic ze swojej urody i dobroci? A ojciec... Na jego wspomnienie wróciły mi siły, szybko otwarłem oczy i wypłynąłem na powierzchnie. Jakim jestem Howardem, skoro dobrowolnie oddaje się śmierci? Gdybym spotkał go, czułbym wstyd, że tak łatwo się poddałem, zamiast ojcowskiej dumy zobaczyłbym rozczarowanie.
Złapałem się dryfującego kawałka i z głośno wypuściłem powietrze z ust.
— No proszę, kogo my tu mamy.
Głos z drugiej strony przyprawił o dreszcze, trafiłem na tamtego drania, to koniec. Jednak uświadomiłem sobie, że nie należy on do mężczyzny, tylko do kobiety.
— Ach to ty. Czy przestaniesz wreszcie mnie śledzić? — wydyszałem, próbując złapać oddech.
— Losu nie oszukasz, być może ktoś u góry planuje naszą współpracę.
— Oby nie. Co ty... — Nie zdążyłem dokończyć, pokazała mi, bym milczał i ponownie zanurkował. Co ona znowu wymyśliła? W oddali dostrzegłem snop światła i kogoś wołającego przez megafon.
— Do rozbitków HMCS Canadian Leaf. Podpłyńcie do nas, udzielimy wam pomocy.
Normalnie skorzystałbym z tego, lecz słowa padły po angielsku z niemieckim akcentem. W mojej rodzinie od wielu lat istniała niepiśmienna zasada, by pod żadnym pozorem nie ufać temu narodowi. Miałem więc dwie opcje, złamać rodowe zasady, albo zaufać irytującej blondynce. No dobra, jak ginąć, to przynajmniej przy ładnej dziewczynie. Dołączyłem do niej pod wodą, nie minęła chwila, a w wodzie ujrzałem spadające małe pociski. Czyżby pogłoski o tym, że hitlerowcy zabijają rozbitków, było prawdą? Nie chciałem tego sprawdzać. Wynurzyliśmy się, dopiero gdy masywne cielsko okrętu u-boota przepłynęło obok nas.
— Uratowałam ci życie. — Z satysfakcją poinformowała mnie, dryfując.
— To znaczy, że jesteśmy kwita.
— Nie bądź taki sztywny. Czemu jesteś taki nieufny? Szczególnie wobec pięknej damy.
— Masz duże mniemanie o sobie. Tam dalej jest jakiś brzeg, może uda nam się tam dotrzeć. — Spróbowałem zmienić tor rozmowy.
— Oby szybko. Robi się coraz zimniej.
Nie odpowiedziałem, tylko zaczęliśmy płynąć. Czułem, jak zimno powoli rozchodzi się po całym ciele, a zasoby energii maleją z każdym przepłyniętym metrem.
     Kilka minut później fale wyrzuciły nas na brzeg, byliśmy na skraju wyczerpania, zziębnięci w nieznanym rejonie. Co teraz? Nie mam siły, by wstać, ona na pewno też. W okolicy żadnego domostwa tylko kilometry plaży. Czyżby śmierć nadal próbowała mnie zabrać?
Minęła znaczna ilość czasu, nim podbiegł do nas staruszek z psem, jego słowa brzmiały, jak wycie foki. Potrafiłem mówić biegle po niemiecku, francusku, angielsku i hiszpańsku, jednak życie pokazało mi, że to ciągle za mało, bym mógł dogadać się z każdym. Z drugiej strony, nawet jeśli zrozumiałbym tego człowieka, brak mi sił, bym wykrztusił choć jedno słowo. Starszy mężczyzna nadal mówił coś w swoim języku, po chwili dołączyli do niego kobieta i chłopak. Młodzieniec zarzucił na ramię nieprzytomną dziewczynę, a pozostała dwójka podniosła mnie. Niestety straciłem przytomność, bym mógł wiedzieć, co zrobili dalej.
     Ocknąłem się w ciepłym domu, na sobie miałem suche ubrania. Tuż obok mnie, niczym żona leżała denerwująca blondynka. Dopiero teraz zauważyłem, że jest naprawdę ładna.
— Wyspałeś się chłopcze? — rzucił ktoś po angielsku z wyraźnym cudzoziemskim akcentem, odrywając mnie od zachwytu nad urodą towarzyszki.
— Gdzie ja jestem? — wychrypiałem.
— W Norwegii. Całe szczęście, że gadasz po angielsku. Wolałbym nie mieć niemieckiego dziecka w domu, mają za dużo propagandy tutaj. — Wskazał na głowę. — Musicie szybko się wykurować i wracać do swojego kraju. Okupanci wprowadzili rządy terroru, nawet na wsi jest godzina policyjna. Raczej wątpię, byście mieli tutejsze dokumenty, a na dodatek nic nie rozumiecie z mojego ojczystego języka. Nie możecie tutaj zostać, jeszcze uznają was za szpiegów, albo – co gorsza – za żydów.
— Więc co mamy robić? — spytała.
— Nawet pannica się obudziła, to dobrze. Pójdziecie na północ...
— Anders! Oni idą tutaj! — krzyknęła kobieta, wpadając do środka.
Mężczyzna w ciszy podszedł do grubego, starego dywanu i odsunął go. Ukazało się ukrytę przejście, po otwarciu ciężkiej klapy szybko wepchnął nas do środka.
Na dole było na szczęście sucho, a spomiędzy szczelin mogliśmy oglądać, co się dzieje na górze. Skrzypnęły drzwi, po czym z głośnym stukotem butów, powolnym krokiem wszedł mężczyzna w mundurze wojskowym z czapką na głowie.
— Malmö, gdzie macie tych alianckich szpiegów? — rzucił po niemiecku, lustrując wszystko wokół.
— Ależ panie kapitanie, ja nic nie wiem. — przestraszonym głosem odpowiedział staruszek.
— Malmö, Malmö. Nie rób ze mnie durnia, jeden z miejscowych powiedział, że nieśliście dwie nieprzytomne osoby, wyrzucone na brzeg. Jeśli cenisz swoją rodzinę, lepiej ich wydaj. Daje ci słowo niemieckiego oficera, że nic wam się niestanie.
— My naprawdę nic nie wiemy.
Krzyk uderzonej kobiety zabrzmiał w całym budynku.
— Powtarzam ostatni raz. Gdzie są alianccy szpiedzy? — wycedził Niemiec, jednocześnie dłonią przywołując swoich ludzi.
— Jesteśmy tu sami...
— Nie dajesz mi wyboru Malmö, nie mogę puścić wolno wrogów Rzeszy. — Machnął dłonią, a okolica zabrzmiała serią wystrzałów. Ciała naszych wybawicieli legły na podłogę, a krew zaczynała się sączyć do naszej kryjówki. Spojrzałem obok i u dziewczyny zauważyłem narastającą panikę, niemal brakowało, by zaczęła krzyczeć. Szybko dłonią zakryłem jej usta i wróciłem do dalszej obserwacji.
— Herr kapitan! Melduje, że w okolicy nikogo nie ma — zameldował jeden z żołnierzy.
— Niemożliwe. Informacje jasno mówiły, że kogoś nieśli. Nieważne, znajdziemy ich tak czy inaczej. Wracamy do gospody panowie, bo dziewczęta stygną, a piwo się grzeje. Spalcie tę budę, by nie było żadnych śladów. — Wyszedł, a stukanie jego butów miało mi się śnić przez wiele kolejnych koszmarów.
     Parę minut później mordercy podpalili dom, kolejny raz byliśmy w pułapce. Tym razem nie mogłem liczyć na pomoc przymusowej towarzyszki. Jej oczy rozszerzone były z przerażenia, a ciało dygotało w spazmie strachu. Zdecydowałem, że pora uciekać, wziąłem dziewczynę z rękę i byliśmy na górze. Wszystko stanęło w płomieniach, a zakrwawiona podłoga z trupami na niej, potęgowało wrażenie horroru. Miałem cholerne szczęście, że jest to mały parterowy domek. Uniosłem przestraszoną na ręce i wyskoczyłem przez okno, z głośnym trzaskiem rozbijając szybę. Kolejne rany cięte rany zostały dodane do mojego ciała, ale udało nam się wydostać z płonącego piekła.
— Kapitanie! Tam są! — Wraz z krzykiem zabrzmiały najpierw pojedyncze strzały, a następnie serię. Na piechotę nie uciekniemy w tym gęstym śniegu, nie widzę żadnych nart ani pojazdów. Mógłbym ją zostawić... Nie, nie to nic nie da. Nagle zauważyłem kątem oka duże sanie wraz ze sforą psów. Nie miałem zielonego pojęcia, jak się tym draństwem powozi, jednak innej alternatywy nie było. Załadowałem nieprzytomną na sanie, a sam stanąłem z tyłu. Jak do jasnej cholery mówi się do psa, by jechał?
     Rozejrzałem się za jakimiś lejcami, ale nic takowego nie było, spróbowałem więc, użyć głosu. Udało się, ruszyliśmy. Dookoła nas latały pociski, jeden musnął mi policzek, ale nie zatrzymywaliśmy się. Usłyszałem warkot silników, musiałem zjechać z drogi. Spróbowałem skręcić pojazdem, udało się za trzecim razem, w samą porę, by uniknąć serii z karabinu maszynowego. Teraz oprócz ołowiu musiałem się martwić o wystające gałęzie, raniące co jakiś czas twarz. Pędziłem, niczym szalony wicher, wykrzykując nieprzemyślane komendy. Odgłosy silników zaczęły milknąć, a pociski leciały coraz rzadziej.
     Zatrzymałem się dopiero, jak psy padły ze zmęczenia. Z drżącymi nogami zsiadłem, rozglądając się za potencjalnym zagrożeniem. Prócz rosnącego mrozu, głębokiego i zdradliwego śniegu, nie zauważyłem nic niepokojącego. Gdy adrenalina zaczęła powoli znikać z mojego organizmu, poczułem palący ból w lewym ramieniu, dotknąłem trzęsącą się z zimna ręką. Krew. Usiadłem zmęczony na śniegu, rozmyślając o wszystkim, co poprzednio nastąpiło. Nie dość, że jest mi zimno i jestem ranny, to siedzę w lodowym piekle, w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc z nieprzytomną dziewczyną. A w Londynie narzekałem na wciąż padający deszcz... Po prostu cudnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mur (zakończone I)

Mur-Część III-Rozdział 3

Droga Wojownika-Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 17

Mroczny Cień

Małe ogłoszenie do ludzi pióra.

Mur Zdrajca Ludzkości – Rozdział 19

Major – Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 4