Tw 07 Błękitny Płomień

(Tw- Trening Wyobraźni, zabawa polegająca na pisaniu pod dany zestaw, to jest postać, zdarzenie i gatunek. Szczegóły:http://www.opowi.pl/forum/trening-wyobrazni-tabele-vol-2-w1138/ )

Postać: Czarnoskóry plenipotent
Zdarzenie: Biwak z baribalem
Horror.

     Ostatnie, co pamiętałem to krzyki mojej dziewczyny, gwałconej przez naćpanych drani. Wołała me imię, patrząc przestraszonym wzrokiem, niestety ciało już dawno przestało słuchać poleceń. Leżałem więc w kałuży krwi, obserwując krzywdę ukochanej. Miał to być wspaniały wyjazd, na którym podarowałbym jej pierścionek zaręczynowy, czekając z niecierpliwością, czy się zgodzi. Niestety umierałem, nie mogąc nic zrobić. Zupełnie jak w przeszłości, gdy ojczym znęcał się nade mną i siostrą, a wieczorami przekradał się tuż obok mojego pokoju, by znów krzywdzić Jane.
     Zmęczony zamknąłem oczy. Tyle razy przeciwstawiałem się losowi, że nie mam sił, by oponować dalej. To zbyt dużo dla jednego człowieka. Krzyki powoli rozmazywały się w upiornej ciszy, a chłód począł odchodzić, ustępując niczemu. Jak inaczej nazwać nieodczuwanie niczego? Powoli z narastającą obawą podniosłem powieki, ze strachem uświadamiając sobie, że spadam w kierunku ognistego morza, w którym spalają się inni nieszczęśnicy, głośno zawodząc. Już teraz czułem ten żar, nieporównywalny do niczego, czego znałem.
     Z głośnym chlupotem wpadłem do środka, a ogromny ból zaczął rozsadzać całe me ciało, im głębiej tonąłem, tym męka się nasilała. Jedynym ratunkiem było wypłynięcie, przynajmniej tyle, podpowiadała mi desperacja. Zacząłem, z trudem płynąc, cały czas mierząc się z nieustannym cierpieniem. Dookoła znajdowało się tyle ludzi, gdzie ja do cholery byłem? Nagle poczułem, jak coś ściąga mnie w dół, gdy tylko spojrzałem w tym kierunku, zamarłem z przerażenia. Moje nogi obejmowały dwie odrażające postacie, na wpół zgniłe, na wpół szkielety, ledwo mogłem poznać, że to jedna  moja siostra, a druga to przyszła narzeczona. Wpatrywały się we mnie pustymi oczodołami ze zwisającymi gałkami ocznymi.
— Nie pomogłeś mi John. Słyszałeś, jak płaczę, mimo to pozwoliłeś, by przychodził do mnie co noc, stając się mym koszmarem. To przez ciebie skoczyłam pod pociąg, gdybyś tylko mi pomógł. — Jej głos brzmiał tak, jak w dzieciństwie, wszystko tutaj było irracjonalne i przeczyło logice.
— Nie, nie. To nieprawda — odpowiedziałem, z trudem panując nad sobą. — Byłem tylko dzieckiem, nie mogłem ci pomóc.
— Pozwoliłeś, by mnie zgwałcili. Nie ruszałeś się, spokojnie patrząc na moją krzywdę.
— Chciałem ci pomóc, ale zostałem dźgnięty nożem. Naprawdę, chciałem — Brzmiałem, jak płaczące dziecko, z trudem pojmując, co się dzieje. Do tych dwóch postaci zaczęły dołączać kolejne, wszystkich znałem i wszystkich jednakowo zawiodłem. Powoli wciągały mnie w coraz to mroczniejszy ogień, intuicja podpowiadała mi, że jeśli będzie to nadal trwać, doznam niewyobrażalnej męki, gorszej od tej, którą teraz odczuwam.
     Już zbliżałem się w stronę nieuniknionego przeznaczenia, najpierw palce, później cała stopa i tak dalej, wszystko zajmowało się tym cholernym ogniem, gorszym od poprzedniego, który palił tylko ciało, ten zajmował nawet duszę. Z poparzonych ust wychodził krzyk, rosnący coraz bardziej w agonii bólu i rozpaczy.
     Nagle wszystko się skończyło, a apokaliptyczne krajobrazy zmieniły się na śnieżnobiałe ściany, rażące w oczy swą barwą.
— John Travis, urodzony trzeciego maja, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku w Londynie. Ojciec nieznany, matka Linda Travis, siostra Jane Travis o pięć lat starsza. Po śmierci matki zaopiekował się wami jej ostatni partner, który zaczął nadużywać alkoholu, a po stracie pracy  znęcać. Gdy twoja siostra ukończyła czternaście lat prócz bicia, molestował ją, a później nocą gwałcił. Dwa lata później zginęła, wpadając pod pociąg, raport policyjny brzmiał samobójstwo — czytała z grubej księgi nieznana postać o charakterystycznym głosie. Gdy odłożyła tomisko z moim imieniem i nazwiskiem, okazało się, że przede mną siedzi Morgan Freeman, którego kojarzył z wielu filmów.
— Niewesołe życie miałeś młodzieńcze, oj nie. Uprzedzę twoje pytanie, nie jestem tym człowiekiem, za kogo mnie bierzesz. Po prosto twoja podświadomość taką postać dla mnie wybrała.
— Gdzie ja jestem?
— Nawet jakbym ci wytłumaczył, nie pojąłbyś tego. Powiedzmy, że jesteś w poczekalni. — Momentalnie pomieszczenie wydłużyło się, a obok nas pojawiły się, stojąc w rządku krzesła. — Widzisz twoja sytuacja wynikła, jakby to powiedzieć z prostej pomyłki. W tym samym czasie i miejscu zginęły dwie osoby, a że macie podobne imiona i wygląd, zamieniono wasze dusze. Ty dostałeś jego karę, a on twoją.
— Co z Jess? — Gdy wspomniał, że oprócz mnie zginął tylko mężczyzna, musiałem spytać.
— Została uratowana przez patrolujących leśników. Aktualnie jest załamana psychicznie i dostaje silne leki, wyjdzie z tego, choć już nie będzie taka sama. W czasie ucieczki z kempingu, jeden z gangu Baribala, cóż za idiotyczna nazwa, potknął się i skręcił sobie kark. To właśnie on w trybie ekspresowym, bez sądu ostatecznego miał być wtrącony w najgłębsze czeluście piekieł, już całym swym dotychczasowym życiem pokazał, na co zasługuję, a mógł się poprawić. I tu właśnie dochodzimy do ciebie, powinieneś być w czyśćcu, by tam w spokoju przeglądać swe życie i z niebiańskim urzędnikiem przeglądać, co naprawdę zrobiłeś źle. Niestety już nie mogę cię tam wysłać, twoja dusza została w pewien sposób naznaczona piekłem. Ale spokojnie, jestem twoim przedstawicielem i reprezentantem, moja w tym głowa, byś odpowiednio trafił. Najpierw jednak przejdźmy się.
Zniknęły wszelkie meble, a zamiast nich pojawiła się długa droga ze spokojnym, sielankowym krajobrazem dookoła. Szumiał strumień, ptaki ćwierkały, delikatny wiatr uginał cudnie zieloną trawę.
— Ach to powietrze. Stokroć lepsze od smrodu siarki i palonego truchła. Uznaj to otoczenie za drobną rekompensatę. Co wiesz o piekle? — Zwrócił się do mnie, idąc dalej.
— Miejsce kaźni grzeszników, ostateczna kara.
— Dokładnie, jednak ja bym to określił, jako wiezienie o niesamowitym rygorze. Mamy tu Stalina, Hitlera, Tojo, czerwonego Mao, jego towarzysza Kim Ir Sena, paru czarnoskórych dyktatorów i arabów. Dbamy, by na swojej skórze, odczuli cierpienia ofiar, ale oprócz nich mamy też swoich funkcjonariuszy i nie są to diabły z rogami. W końcu i tu odczuwamy XXI wiek. Jednak istnieje jeszcze jedna grupa, która należy do naszych „ludzi”, do której zresztą zaraz dołączysz.
— Nie rozumiem, przecież nie jestem demonem.
— Zgadza się ani demonem, ani człowiekiem. Nazywamy was spaczonymi, uszkodzonymi duszami, takim przykładem jest Joanna D'arc. Na początku trafiła tutaj, jako nienawistna dusza, jednak był to zbyt pospieszny sąd, w tamtych czasach mieliśmy niezły tłok i rozgardiasz, stąd taki wynik. Spaczeni nie mogą iść ani do piekła, ani do nieba. Ale coś trzeba z nimi zrobić, rozwiązanie przyszło szybko. Łowcy dusz. — Przystanął, podziwiając przepiękną, rosnącą nieopodal jabłoń. — Przepiękne, nieprawdaż? Kto by przypuszczał, że może sprowadzić na pierwszych ludzi gniew boga.
— Kim lub czym są Łowcy? — Tylko to interesowało mnie teraz.
— Spaczeni polujący na zbiegłe dusze, używają do tego piekielnego, błękitnego płomienia. Im więcej złapią, tym ich dusza jest w lepszej kondycji. Innego sposobu nie ma, niefortunnie.
— A co z Bogiem, nie może nam pomóc?
— Ma, jak wy to mówicie, związane ręce. Stary traktat, podpisany zaraz po tym, jak Lucek został zepchnięty z niebios, mówiący o tym, że najwyższy nie wtrąca się w sprawy piekła, póki karzą sprawiedliwie, dotyczy to również błędów w papierach. — Podniósł dłoń w górę, pozwalając, by błękitną ptak usiadł mu na palcu.
— Nie, nie. To nie może być prawda — Zobaczyłem, jak błękitne płomienie, powoli zajmują całe me ciało. Próbowałem, je zgasić, lecz nic z tego.
— Spokojnie młody, nic ci nie zrobią, gdyby nie one, stałbyś się szalonym istnieniem. Rany piekielne dotyczą duszy i nie goją się bez odpowiednich środków — powiedział, spokojnie przypatrując się memu panicznemu zachowaniu.
— Jak mam się uspokoić? — Głos zrobił się zimny, wręcz mroczny, a w strumieniu dostrzegłem, że nawet oczy świecą niebieskim blaskiem.
— A co jeśli dzięki temu możesz spotkać się ze swoją ukochaną?
Jego słowa natychmiast zwróciły moją uwagę, z mieszanymi uczuciami przyglądałem się mu.
— Widzę, że jednak potrafisz się opanować. Chodź, wyjaśnię ci wszystko w twoim nowym miejscu pracy. — Otoczył mnie ramieniem i delikatnie poprowadził w kierunku bramy, w której odbijał się charakterystyczny budynek z rydwanem ciągniętym przez cztery konie. Nie mając wyboru, wkroczyłem w nową fazę "życia".

Komentarze

  1. Dużo pracy kosztował ten tekst. Świetnie sobie radzisz z interesowaniem i zachęcaniem do czytania dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło, że wpadłeś. Można powiedzieć, że nabrałem trochę doświadczenia, choć i tak długa droga przede mną, jednak najważniejsze dla mnie jest to, by moje teksty sprawiały czytelnikom radość.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Mur (zakończone I)

Mur-Część III-Rozdział 3

Droga Wojownika-Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 17

Mroczny Cień

Małe ogłoszenie do ludzi pióra.

Mur Zdrajca Ludzkości – Rozdział 19

Major – Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 4