Zmierzch Ostrza – Rozdział 24

     Mdłe światło dość skromnie rozjaśniało zdobiony różnymi wzorami sufit. Thomas leżał w ogromnym łóżku, wpatrując się w górę, próbując odgadnąć, co oznaczają te symbole. Bez skutku albo tylko właściciel znał ich prawdziwy sens, albo autor był zbyt leniwy i wykonał to losowymi pociągnięciami dłoni. Znudzony przeniósł wzrok na resztę olbrzymiego pomieszczenia, zakończonego wysokimi i przestronnymi oknami ze złotymi kotarami. Czuł się niesamowicie obco tam, gdzie powinien znaleźć spokój i odpoczynek.
     Zabrzmiało pukanie do drzwi. Zapewne sam ruszyłby otworzyć, ale ani myślał, pokazywać się w nowym, jaskrawym stroju, godnym miastowego klauna, niż poważnego wojownika.
— Proszę, wejść — odpowiedział, leżąc w najciemniejszym kącie pokoju. Przynajmniej łóżko stało tam, gdzie powinno.
— Śpisz, bracie? — spytał Edmund, wchodząc do środka. Tak, jak starszemu przydzielono kolory, jakby wpadł do kadzi z wieloma farbami, tak młodszy przypominał kamień szlachetnej o szkarłatnej barwie.
— Skoro ci odpowiedziałem, to chyba wiadomo, że nie... — Wstał i podszedł do okna, wpatrując się w krople deszczu, spływające po szybie.
— Jakoś nie potrafię zamknąć oczu... Mam wrażenie, jakby przed posłaniem stała grupa ludzi i wbijała we mnie swe oczy. Jestem przyzwyczajony do regałów pełnych książek, a nie wielkiej pustki. — Młody podszedł do krewniaka i stanął obok. Thomas spojrzał na niego i roześmiał się w głos.
— Jakby nas matka w tym zobaczyła... Para klaunów czekających na występ. — Kątem oka spojrzał na bagaże leżące w kącie. Zadziwiała szybkość działań wampira. Bagaże Wrightów już czekały na nich w pokojach, mimo pozostawienia wcześniej w gospodzie. — Jednak nie przybyłeś tu, tylko po to, by gadać o problemach ze snem.
— Chciałbym zadać tyle pytań von Chesterowi, ale zupełnie nie mogę się przemóc. Zawsze myślałem, co by było, gdyby te istoty, pokazywane w książkach naprawdę istniały. Co bym zrobił, gdybym je spotkał... Nigdy nie pomyślałbym, że będą stanowić niebezpieczeństwo, a ich aura stworzy niewidzialną ścianę wyższości nade mną. — Nocne niebo rozdarł jaśniejący grom. W tym roku ludzie mogli narzekać na pogodę, szczególnie na liczne, niszczące burzę.
— Jaka tam wyższość — odrzekł Thomas. — Każda istota kiedyś ginie i podporządkowuje się śmierci, jedna później, druga wcześniej. To, że ktoś żyje tysiąc lat, lub dłużej, nic nie znaczy. Liczy się bracie to, co ze sobą reprezentujesz. — Uderzył go lekko pięścią w ramię. — Wielcy nie stali się tacy, z powodu tego, kim byli, ale tym, co zrobili. Możesz czuć respekt wobec sił istot magicznych, ale nigdy niższości. To w końcu oni żyją w ukryciu między nami, a nie na odwrót.
— Mam lekkie deja vu... — powiedział z lekkim uśmiechem.
— Deja... co? — Umysł starszego braci powoli nabierał senności, nie myśląc zbyt logicznie.
— Deja vu. To takie uczucie, że przeżywasz coś bardzo, ale to bardzo podobnego, niemal identycznego, jak w przeszłości. Jednak teraz to ja robię za pesymistę. — Skierował kroki w stronę drzwi. — Czyli co? Ufnie wierzymy we wszystko, co powiedzieli, współpracując z nimi?
— Współpracujemy, ale nie ufamy. Żyjemy w czasach, gdy nawet sobie nie można ufać — odpowiedział, nie odwracając wzroku od ulewy za oknem.
— Co prawda, to prawda. Myślę, że pora spać, w końcu jutro czeka nas praca. Pomacham niewidzialnym ludkom na pożegnanie i po prostu zamknę oczy, myśląc o nich, jako strażnikach. — Chwycił za klamkę od drzwi.
— A nie boisz się sam? Może brat ma cię uspokoić przed tą niedobrą burzą? — rzucił ironicznie.
— A niech cię piekło pochłonie — Edmund trzasnął drzwiami i tyle było go widać.
     Thomas po wyjściu brata, spojrzał na swe ramię, gdzie siedział, ukryty demon. Od dłuższego czasu ta wredna istota nie przejawiała większej aktywności, co powodowało obawę u nosiciela. Równie dobrze czort mógł załatwiać własne sprawy, obserwując, czy kontrahentowi nie grozi utrata życia. Albo planował coś niezwykle wyrafinowanego. Należało pamiętać, że demony nie posiadały empatii, a w ich naturze leżało zło. Nie chciał, o tym myśleć, ani o wampirach, ani o innych zjawach, bądź stworach. Na polu bitwy wszystko wydawało się niezłożone, zgiń, albo zabij, bez ukrytej prawdy, czy też drugiej strony medalu. Ach, jak tęsknił za tą prostotą. Ciągły błysk piorunów, co jakiś czas rozświetlał podwórze, przyprawiając o ból głowy. Już miał odchodzić od okna, gdy ujrzał sylwetkę, przemykającą przez rozległą przestrzeń terenów zielonych posiadłości.
     Szybko podbiegł do plecaka i wyciągnął swoje normalne ubrania, z przyjemnością pozbywając się jaskrawych, podarowanych przez właściciela rezydencji. Odzianie ich było nie jako formą podziękowania za gościnę, ale nie przyjemnością. Przypasał miecz i z trudem otworzył okno. Wicher, jak irytujące dziecko, nie chciał pozwolić na to.
     W końcu udało się, wyszedł na taras, a właściwie mały balkon, patrząc na rozmiary tego w jadalni. Wiatr z głośnym trzaskiem zamknął za nim jedyne wejście do pokoju. No cóż, później przyjdzie czas na rozwiązanie tego problemu. Walcząc z pogodą, podszedł do barierki, postać niemal nikła w ścianie deszczu i ciemnościach nocy. Wymagany był pośpiech. Oceniwszy dosłownie „na oko” odległość do ziemi, przeskoczył przez balustradę.
     Jak się okazało, nie było tak nisko, jak myślał. Z jękiem upadł na mokrą trawę, łapiąc ręką za kostkę. Tylko wrodzony upór kazał mu podążać dalej, mimo bólu w nodze. Kuśtykając, ruszył za podejrzaną osobą, po raz kolejny tocząc walkę z przeciwnościami. Śliska powierzchnia „zachęcała” do upadku, a oddech burzy niemal do tego doprowadzał. Zaciskając zęby, kontynuował przeprawę.
     W końcu śledząc swój cel, dotarł do małego parku, gdzie obserwował dalszy rozwój sytuacji. Zakapturzona postać podeszła do mężczyzny, który w ukryty w cieniu drzew, czekał na nią. Thomas dostrzegł z ledwością, jak ten podchodzi z uśmiechem do celu i ściąga kaptur z głowy postaci. Ogniste włosy wylały się na płaszcz, a piękna twarz zaczęła całkowicie moknąć od niezbyt udanej na schadzki pogody. Gdyby szczęka mogła z szoku wypaść, zapewne tak stałoby się Wrightowi. W zalanym parku trwało spotkanie niby chorej Elizabeth z mężczyzną, który przypominał jednego ze sług, usługujących im przy kolacji. Towarzysz podszedł do niej i obdarzył ją długim pocałunkiem, kładąc dłoń na pośladkach. Thomas chciał już odejść, w końcu nie interesowały go sprawy miłosne wampirzycy, choć w sercu odczuwał małe kłucie.
     Nagle sprawy przybrały zupełnie inny obrót, dziewczyna podniosła wysoko dłoń i wysuwając pazury, wbiła w szyję nieszczęśnika. Ofiara zszokowana odsunęła się na pewną odległość, chwytając dłonią za ranę. Poruszył ustami, lecz warunki na dworze, skutecznie zagłuszyły jakiekolwiek słowa. Upadł na podłoże, wpatrując się w napastniczkę. Ta powolny krokiem, bez pośpiechu podeszła do niego. Nachyliła głowę, jakby chciała mu coś szepnąć. Oczy mężczyzny uległy powiększeniu, jakby usłyszał straszną wieść, w tym momencie Elizabeth rzuciła się na nieodsłoniętą szyję ofiary, wbijając w nią kły. Próbował ją odepchnąć, bił po głowie, ale bez rezultatu. Słabnął z każdą sekundą, a jego opór nikł coraz bardziej, aż wreszcie ciało legło bez ruchu w jej ramionach.
     Dziewczyna z ogromną satysfakcją oderwała się od zwierzyny. Krew ściekała z jej brody, zmywana przez wodę z chmur, a uśmiech zadowolenia zasiadł na jej ponętnych ustach. Thomasa napełniło przerażenie, jeszcze nigdy nie widział takiej potwornej sceny, nijak mającej się do równie krwawego pola bitwy. Powoli wycofywał się w stronę posiadłości, chciał być, jak najdalej od tego potwora. Niestety nadepnął na jedną z urwanych przez żywioł gałęzi. Z głośnym trzaskiem pękła, informując o jego obecności. Eli wściekle spojrzała w jego kierunku, nim zdążył coś zrobić, była już przy nim i przygniatała go do ziemi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mur (zakończone I)

Mur-Część III-Rozdział 3

Droga Wojownika-Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 17

Mroczny Cień

Małe ogłoszenie do ludzi pióra.

Mur Zdrajca Ludzkości – Rozdział 19

Major – Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 4