Cienka Linia - Rozdział 1

     Szum silnika autobusu skutecznie zagłuszał wszelkie rozmowy, jednakże licznym pasażerom nie przeszkadzało to w tym, by spróbować jeszcze głośnie podjąć próbę dialogu z towarzyszem, siedzącym obok. Najchętniej pojechałbym jako autostopowicz, ale niestety zabroniono mi. Nie dość, że nie wypada, to jeszcze mnie zabiją, albo zgwałcą, czy też wszystko razem plus okradnięcie.
     Roześmiałem się w duchu. Niby co mogliby mi ukraść? Stary telefon, pamiętający czasy pierwszych kolorowych wyświetlaczy, a może pospolite czarne ubrania? Pieniędzy posiadałem tyle, co na lekarstwo. Ledwo starczyło na bilet, a żołądek powoli domagał się jedzenia. Dobrze, że za oknami szalała zima, więc na pragnienie z powodu gorąca nie musiałem narzekać.
     Te kilka lat minęło, jak chwila, a jednak wciąż pamiętałem twarz ojca, gdy odjeżdżał. Jego jedyny syn nie zamierzał przejmować gospodarstwa, tysiące planów runęło, niczym tama na rwącej rzece. Od maleńkości pomagałem przy traktorach, zapinałem przyczepy, podpinałem maszyny. Praca sprawiała radość, lecz czego brakowało, czegoś ważnego. Matka w ukryciu przed małżonkiem popierała moją decyzję, złoty człowiek, zresztą tak jak on. Ten baniak wypełniony kompotem śnił mi się po nocach, w końcu w mieście robią same świństwa, stąd wiedziałem, od kogo był prezent. Mógł być nie zadowolony, ale wciąż dbał o pociechę.
     Spoglądałem na przemijający krajobraz, tak bardzo przypominający mi moją wieś. Liczne pola teraz przykryte śnieżnobiałym puchem, drzewa, które przy tej prędkości przypominały ramki od slajdów i dziurawe drogi.... O nich lepiej nie wspominać, ze względu na obolałe pośladki oraz ból głowy. Posiadanie wysokiego wzrostu nie zawsze stanowiło powód do radości.
     Pojazd zatrzymał się na pobliskim przystanku, przypominającym na wpół oszkloną budkę. Z ulgą wysiadłem z zatłoczonego autobusu, lądując po kolanach w śniegu. Z chęcią rzuciłbym soczystą wiązankę, niestety teraz mi nie wolno.
— Kleryk Dick Gravedigger? — zabrzmiał głos po tym, jak droga opustoszała. Jak ja nie cierpiałem własnego imienia. W połączeniu z nazwiskiem tworzyło specyficzny twór, powodujący śmiech u chłopców oraz zaczerwienie u dziewczyn w szkole.
     Rozejrzałem się wokół, wśród jednolitej barwy dostrzegłem zaparkowany mały samochód, a w nim grubego człowieczka w czerni.
— Proboszcz Hav...? — Zacząłem, zupełnie zapominając podanego przed podróżą nazwiska.
— Ksiądz kanonik Havill, proboszcz tutejszej parafii. Zgadza się, młody człowieku. — Zaskrzypiały drzwi i zadrżała karoseria, gdy wysiadł na zewnątrz. — Mamy mało ludzi, więc nawet pomoc tak nowicjusza, jak ty spadła nam z nieba. Oczywiście bycie nowicjuszem to nic złego, ma się rozumieć, każdy z nas zaczynał. Zaprosiłbym cię od razu do auta, lecz odśnieżanie tutejszych dróg idzie drogowcom, jak nawracanie polityków na dobrą drogę, ma się rozumieć. Wypchniemy mój skarb.
— Skarb? — Rzuciłem okiem na rozklekotanego gruchota, nasza najstarsza maszyna wyglądała o niebo lepiej od niego. — Czy nie czas, by sprawić sobie nowy samochód, księże proboszczu?
— A po co? — spytał zdziwiony. Stanęliśmy z tyłu, kładąc ręce z na szybie. — To naprawdę dobry samochód. — Bez problemu wypchnęliśmy go z lekkiej masy. Do czegoś się w końcu przydały te mięśnie. — Włóż swój plecak.... — rzucił, otwierając maskę z przodu.
— Do silnika? — spytałem, podchodząc bliżej.
— Ten wehikuł bagażnik ma zamieniony z silnikiem i szczerze mówiąc, sądzę, że to tak fabrycznie. Kupiłem go od jednego z przyjezdnych. Mało pali i sam jest mały, w razie czego łatwo mogę go wypchnąć, a zakopanie się w tych okolicach nie zależy wyłącznie od zimy, ma się rozumieć.
     Wsiedliśmy do auta, z ledwością zamknąłem drzwi, już w tej chwili wiedziałem, jaką nazwę powinno nosić to auto... Konserwa. Pyrkocząc, ruszyliśmy dalej, kolana miałem prawie przy brodzie, przez co prawie straciłem wszystkie zęby na wybojach. Mijaliśmy liczne domy, otoczone zardzewiałym płotami, wielkie psy goniły nas, unikając o włos koła, niemogące znaleźć przyczepności. Od rodzonego domu różnił się tylko układ, tam sąsiadów miałem co kilka kilometrów.
     Po kilku minutach dojrzałem mały, drewniany kościółek oraz długi, piętrowy budynek tuż obok. Wszystko bez płotu, kostki, czy też innych udogodnień. Mówili mi, że nie będzie to duża parafia, ale jednak... Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego.... Wysiedliśmy nieopodal drewnianych wrót, chyba plebani.
     Proboszcz o dziwo otworzył bezszelestnie drzwi. Pierwsze zaskoczenie, oczekiwałem hałasu na całą wieś. Sufit dotykał mojej głowy, a deski w podłodze uginały się pod moim ciężarem.
— Księże proboszczu, gdzie ksiądz tak długo był? — Z pomieszczenie obok wyskoczyła mała, gruba kobietka o rumianych policzka. — Ojciec Fryderyk czeka już tak długo...
— Musisz mi wybaczyć Jane, ale sama doskonale wiesz, że przejechać po naszych drogach to tak jakby podróżować bez nich... Wejdź chłopcze, to teraz twój dom. — Pchnął mnie w głąb domostwa. — Oto pani Janet, gospodyni, bez niej nie zjedlibyśmy niczego....
— Bo nic by ksiądz proboszcz nie kupił... — Skrzyżowała ręce. — A o paleniu nie wspomnę... Siedzielibyście jak zmarzlaki, jedząc i śpiąc w kurtkach.
— Janet, jak zwykle przesadza... Ma się rozumieć. — Z uśmiechem na ustach wskazał na dalsze pomieszczenie. Było ono dość rozległe, na poblakłych ścianach wisiały portrety świętych, a środek zajmował masywny drewniany stół z parą ław po bokach. W oczy jednak rzucił się jegomość zasiadający na jednej z nich. Odziany w czarny habit, przewiązany szerokim sznurem, krótko obcięty, z siwą niedługą brodą, na twarzy liczne blizny, dłonie zniszczone ciężką pracą. Zawadiacki rolnik, tak bym powiedział, gdyby nie ubranie.
— Nie przesadza, nie przesadza. Wie, ksiądz co we wsi gadają? Że jest ksiądz tak naprawdę żydem, tylko ta wiara bardziej księdzu odpowiada, zarówno pod względem zasad, jak i pieniężnym. — Położyła koszyk z bochenkami chleba i parującego kurczaka.
— Ludzie zawsze będą gadać, Janet, zawsze! — Usiadł naprzeciwko nieznajomego.
— Ekhem.... — rzucił starzec, gdy ksiądz proboszcz chwycił za widelec.
— Wybacz, Henryku. — Złożył dłonie, to samo zrobił przybysz oraz ja, gdy usiadłem obok niego. — Pobłogosław Panie Boże nas, pobłogosław ten posiłek, tych, którzy go przygotowali i naucz nas dzielić się chlebem i radością ze wszystkimi. Amen. — Po tych słowach zaczęliśmy jeść. Jeszcze nigdy posiłek tak bardzo mi nie smakował.
— Dick, pani Janet zaprowadzi cię do twojego pokoju, samochód jest otwarty, weź swój plecak z bagażnika. — W międzyczasie ojciec Henryk, tak wywnioskowałem, z tego, jak się zwracali do niego pozostali, kroił wielkim nożem chleb. Nie przypominał typowego narzędzia kuchennego, z jednej strony ząbki, z drugiej szerokie ostrze. Gdy odstawił pozostałości pieczywa, mignął mi kształt kolby pistoletu. Byłem obeznany z bronią, watahy wilków stanowiły niemalże zimową codzienność tam, skąd pochodziłem. Jednakże, dlaczego zakonnik miałby nosić oręż do zabijania? Nie miałem czasu, by o tym pomyśleć. Gospodyni szarpnęła mnie z rękaw i wskazała otwarte drzwi, jednego z pokoi. Wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia, zmęczenie dało się we znaki, skoro wyobraźnia podsuwa takie rzeczy

.

Komentarze

  1. Hejeczka,
    wspaniały początek opowiadania, bardzo mnie zaintrygwało... zakonnik i broń? naprawdę jest zakonnikiem czy jakieś przestępca ukrywajacym się w kościele? czy jeszcze kimś innym ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj przydałaby się wena, bo już dawno się niczego nie napisało. Dzięki za wizytę oraz komentarz.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Mur (zakończone I)

Mur-Część III-Rozdział 3

Droga Wojownika-Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 17

Mroczny Cień

Małe ogłoszenie do ludzi pióra.

Mur Zdrajca Ludzkości – Rozdział 19

Major – Rozdział 2

Mur-Część III-Rozdział 4